POLVO WŚRÓD SMOKÓW: Pewnego razu w Szanghaju… #2

 

             Któregoś dnia zostałem jak zwykle po treningu żeby pogadać z ludźmi, wymienić się uwagami, porozciągać stare kości i tak dalej, wiecie jak to leci. No i siedzimy, gadamy, rozciągamy… Zazwyczaj trenuję w parze z Andrew, kolegą z Nowej Zelandii na wygnaniu w Chinach. Człowiek fajny, zorientowany, siedzi tu piąty rok, płynnie zasuwa po mandaryńsku, ma świra na punkcie BJJ i coraz to przynosi jakieś wieści. Ten dzień nie był inny.

A: „… wiesz, na tych zawodach co będą w Szanghaju sporo ludzi się pojawia, a czasem…”

              W tym miejscu oczywiście mój mózg zadecydował że przełączy się w tryb zadawania pytań ze skutkiem natychmiastowym, jako że Andrew ma zwyczaj kontynuowania monologu przez bite 15 minut, chyba że mu się szybko przerwie jak bierze oddech. Strategia zadziałała i w kilka minut wiedziałem już sporo – nie wszystko, ale wystarczająco żeby się nakręcić. Zawody są organizowane przez GCJJF (Greater China Jiu Jitsu Federation), trwają jeden dzień, nagrody dupy nie urywają ale są przyzwoite, noclegi są tanie, a żeby tam dojechać nie muszę szukać kupca na nerkę. Całkowity koszt to ok. 2000 yuan (jakieś 1000 zeta), co przy zarobkach w Chinach nie oznacza głodówki do kolejnej wypłaty i tyle dobrego.

            Jednym słowem napaliłem się jak szczerbaty na suchary! Kurde, zawody w Azji! Nie miałem w Polsce zbytnio okazji do szwendania się po zawodach, ominęły mnie spore imprezy przez wyjazd, to teraz sobie odrobię! Ale nie tak hop siup, zabawa miała się dopiero zacząć. Jak wszystko w Chinach, wyjazd też nie może być prosty. Pierwsza przeszkoda – kupno biletów na pociąg. Trzeba mieć paszport – mam. Trzeba wydać ok. 500 yuanów na bilet w jedną stronę – spoko. Trzeba zamówić bilet miesiąc wcześniej – nie ma sprawy. I wreszcie z tym wszystkim trzeba iść do kasy gdzie nikt nie mówi po angielsku i zarezerwować bilety na konkretny dzień i godzinę – noż ja pier…dykam. Ale dynia nie tylko od zasłaniania szyi, zaciągnąłem Andrew do kasy biletowej, cing ciang ciung i zamówione.

            Etap drugi – zamów sobie nocleg. E, dam radę – pomyślałem, i zacząłem przeglądać hostele w okolicy zawodów. Po 3 godzinach byłem bliski rzucenia telefonem o ścianę z nadzieją trafienia jakiegoś Chińczyka za tąże ścianą – hostele w 90% wymagają przedpłaty z karty kredytowej, a z tych 90% kolejne 90% nie przyjmuje obcokrajowców. Czemu? Jaki to interes? Nie wiem, nie pytajcie, ale kolejne maile powiadamiające o „niemożności dokonania rezerwacji” przychodziły jak z elfy z maszyny Świętego Klausa. WRESZCIE udało mi się znaleźć hostel, po cenie lekko wyższej niż planowałem, ale wszystko w limicie wydatków.

            Etap trzeci – rejestracja. Też gimnastyka jak cholera, ale tu się nie produkowałem i poprosiłem znajomą Chinkę z naszej akademii o wpisanie mnie na listę i dopięcie formalności. Wieczorem już miałem potwierdzenie o starcie i tylko czekałem na dzień zawodów. Aha, tydzień przed zawodami dowiedziałem się że w mojej kategorii (-82,3kg) nie ma ludzi i mogę dostać medalik za free albo walczyć w kategorii do 94 kg. A co mi tam, powalczymy, nie takich cielaków się składało w origami…

            I wreszcie nadeszła upragniona chwila wyjazdu. Przewinę żeby nie zanudzać – z pracy do sklepu, ze sklepu do metra, z metra do sklepu po portfel który zostawiłem przy kasie, powrót do metra, metrem na dworzec, wchodzę na dworzec, zero oznakowań, tryb paniki… Na głodnego źle się myśli, idąc za tą logiką oszamałem jakiegoś kuraka z ryżem i zacząłem szukać mojej bramki. Tak, bramki na pociąg – najszybsze pociągi klasy G mają zbliżone odprawy do tych na lotnisku. Wprawdzie jest szybciej ale też trzeba dać się obmacać, wrzucić bagaż do rentgena, w razie podejrzeń przygotować się na pana rozmiarów młodego goryla z gumową rękawicą… Ale udało się bez problemów i o godzinie 15.00 ruszyłem w tempie 300 km/h w stronę Szanghaju. Obsługa co 30 minut wymiata niewidzialne śmieci, w klasie ekonomicznej zadziwiająco dużo miejsca, cichutko, prędkości się nie odczuwa, a po 5 godzinach człowiek ląduje na miejscu. A żeby było weselej – 5 minut przed odjazdem dobiegł zdyszany Andrew więc on też jechał i dojechał.        

            Szanghaj robi wrażenie – światła, neony, ulice tętniące życiem nawet po północy, wszędzie jakieś show, naganiacze, okazje – nie da się tego opisać słowami, ale uśmiech miałem na twarzy permanentnie; jeśli ktoś lubuje się tak jak ja w azjatyckich klimatach to polecam w stu procentach.Podziwiając okolice dotarliśmy do hostelu – o dziwo BARDZO przyzwoity standard, czyściutko, ręczniczki pościel i wszystko super. Walnęliśmy się grzecznie do łóżeczek o godzinie 22 i budziki na 9 rano.

            Na miejsce zawodów dotarliśmy po śniadaniu, w samą porę żeby obejrzeć sobie halę, znaleźć przyzwoite miejsca, zapoznać się z rozkładem kibelków, potwierdzić przybycie, odebrać okolicznościowe koszulki, kupić czapeczki, kupić wodę… W międzyczasie dotarli jeszcze kumple z akademii w liczbie trzech sztuk, z tego dwóch startujących. Zawody rozpoczęły się o godzinie 10.00, bez obsuwy. Powiem od razu co się mi podobało, a co znacznie mniej. Z plusów na pewno organizacja – wszystkie komunikaty powtarzane przez nagłośnienie po 10 razy, 6 mat do walk i angielskojęzyczna obstawa imprezy. Z minusów – temperatura w środku wynosiła ok. 10 stopni. Dlaczego? A dlatego że drzwi wejściowe prowadziły niemal bezpośrednio na maty (ok. 5 metrów), a drzwi te były non-stop otwarte, w związku z tym panowała taka piździawica (26 listopada…) że dałbym sobie rękę uciąć że widziałem na sali kilka pingwinów… Drugim poważnym minusem było sędziowanie – w pierwszej walce jaką oglądałem sędzia dawał punkty od razu po wykonaniu akcji, nie czekając przepisowych trzech sekund na ustabilizowanie na pozycji. W moich walkach kilka razy nie dostałem punktów i też nie było się kiedy o to sprzeczać, zresztą nie gadam po chińsku tak żeby się wykłócić, ale niesmak pozostaje.

            Walki były ciekawe, na niektórych matach panowała prawdziwa wojna. Troszkę się przyczepię ponownie do sędziów, którzy nie potrafili ocenić umiejętności białych pasków, przez co trzech zawodników wróciło do domu na wózeczkach z napędem ręcznym. Rozumiem, walka i tak dalej, ale jeśli sędzia nie wyłapuje na czas takiego detalu jak zakładana skrętówka, to coś tu jest nie tak. W niebieskich paskach już było mniej kontuzyjnie, ale bardzo konkretnie. Na szczególną wzmiankę zasługuje zawodnik o imieniu Arturus, Rosjanin. Prezentował naprawdę konkretny poziom techniczny, a na drugim miejscu uplasował się tylko dlatego że oddał koledze z akademii walkę o finał. Bardzo ładny gest i super walki. W elicie, czyli purpurach/brązowych/czarnych pasach stawiło się niespodziewanie mało zawodników. Szczególnie brązowym pasom przydałoby się jakieś szkolenie motywacyjne, ponieważ na zawodach nie pojawił się ani jeden zawodnik z tym kolorem paska. „Czarnuchów” przybyło bodajże czterech, z dwóch akademii, a same walki były tak ciekawe że mi się zasnęło w oczekiwaniu na moje Open…

Nasza ekipa wypadła nadspodziewanie dobrze i każdy przywiózł blaszkę, nieskromnie nadmienię że udało mi się zdobyć dwa złote kółeczka – w kategorii -94,3 kg i w Open. Cieszy także, że panowie sponsorzy stanęli na wysokości zadania – oprócz krążków i dyplomów wszyscy medaliści dostali pokaźne paczuszki z suplementami, natomiast zdobywcy pierwszych miejsc w open elity zostali dodatkowo obdarowani kimonami firmy Pariah – bardziej niż przyzwoitej jakości, a żeby nikt nie wyjeżdżał z pustymi łapkami to organizatorzy dorzucili dla każdego zawodnika bez wyjątku okolicznościową koszulkę termiczną. Jedynym minusem, już na sam koniec, był fakt przywłaszczenia sobie przez nieznanego osobnika mojego telefoniku na którym chciałem nagrywać walki. Z drugiej strony na matę wchodziłem z dodatkową porcją adrenaliny, więc może to i dobrze się stało…

Podsumowując – jeśli będziecie chcieli kiedyś wybrać się na Shanghai International, to polecam tą imprezę gorąco. Poza naprawdę fajną atmosferą na zawodach, można spróbować lokalnych smakołyków czy pozwiedzać miasto, a jest co zwiedzać. Nawet fakt przydługaśnego załatwiania wszystkich formalności nie jest w stanie przyćmić blasku Szanghaju, więc krótko mówiąc – polecam!

Konrad Polvo

Zobacz również POLVO WŚRÓD SMOKÓW: Ja, „Polvo” #1

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *