POLVO WŚRÓD SMOKÓW #5: CKF Submission Only – wielka zadyma na zadupiu Pekinu

Nihao prosto z Pekinu! Na samym początku wielkie przeprosiny za tak długą przerwę, ale nie chcieliśmy wrzucać zbyt szybko nudnych materiałów – jednym słowem stawiamy na jakość a nie ilość. Do tego doszło moje przygotowanie przed konkretnym turniejem CKF Submission Only, który to zresztą w tym odcinku będzie opisywany.

Zaczęło się znienacka – dostałem wiadomość na Wechat (taka skośna platforma komunikacyjna której używa 99% mieszkańców Chin, a 1% nie ma telefonów), w której szef klubu zapytał czy nie miałbym ochoty reprezentować akademii na zawodach. Dostałem też wszystkie detale i dzień na zastanowienie się. Decyzję wprawdzie podjąłem niemal natychmiastowo, w końcu czemu nie spróbować. Format Submission only, rundy po 10 minut na zasadach purpurowych pasów IBJJF plus dozwolone klucze na stopę. Był wprawdzie jeden mały detal o którym się dowiedziałem po czasie ale o tym później… Nagrody, jak wynikało z opisu, rewelacyjne: dla każdego uczestnika komplecik rashguard plus szorty przygotowane specjalnie na ten turniej, za samo uczestniczenie w każdej rundzie ok 250 złotych, oraz drugie tyle za poddanie przeciwnika w regulaminowym czasie. Aha, jeszcze dodam że była przewidziana dogrywka na zasadach Eddie Bravo Invitational, czyli start zza pleców lub z zapiętej balachy, 3 próby poddania na zmianę – kto pierwszy ten lepszy i bogatszy. Aha, i całość no gi.

Do zawodów miałem miesiąc na przygotowanie, do docelowej wagi ok. 1 kilogram więc skupiłem się na trenowania w no gi, co lubię, ale przyznaję bez bicia że zaniedbałem… Tydzień przed zawodami doznałem kontuzji palców, ale dałem radę w miarę to doleczyć lodem i maściami. Nie było super ale bez tragedii narodowej, najwyżej dostanę w dupę – pomyślałem sobie optymistycznie. W tym budującym nastroju zastał mnie dzień turnieju…

Na miejsce dotarłem metrem po jedynie godzinie i 15 minutach podróży – tak się złożyło że turniej odbywał się niemal dokładnie na drugim końcu miasta. Jak przystało na pierwszy start w turnieju na zaproszenia nerwy dały o sobie znać i kiepsko spałem, więc wykorzystałem podróż metrem na odrobienie paru minut snu. Docelowa stacja wyglądała jak niemal każda inna – z wyjątkiem imponującego 4-gwiazdkowego hotelu, czyli głównego miejsca rozgrywek, stojącego dosłownie 50m od metra. Na miejscu czekał już szef mojego klubu i  reszta chłopaków z ekipy, pogadaliśmy chwilę i zaczęła się przygoda.

Sam hotel piękny, wszystko wysokiej klasy, obsługa kłaniająca się przy każdym przejściu – sprawia to bardzo miłe wrażenie, szczególnie że nigdy nie miałem okazji gościć w podobnym przybytku. Odebraliśmy od organizatora ubrania, rashguard i spodenki dla każdego, po czym zostaliśmy skierowano na sesję zdjęciową. Wszędzie lampy, 2 asystentki do pudrowania jakby ktoś się świecił, każdy sobie popozował z minutę i porobione. Po sesji – obowiązkowa rozgrzewka na specjalnie dla nas przełożonych matach. Mógłbym ponarzekać że maty były rozłożone na korytarzu, ale tego dnia było 36 stopni, a w korytarzu panował milutki przeciąg. Więc nie będę narzekać…

Przed całymi zawodami miała oczywiście miejsce prezentacja zawodników, każdy wszedł, pobiegał czy poskakał i stawał w rzędzie naprzeciwko swojego przeciwnika. Moje pierwsze wrażenie po zobaczeniu swojego – „chyba ktoś tu nie zrobił wagi”, bo koleś miał gabaryty wysterydowanego dzika. No ale będzie ważenie przed każdą rundą więc to nie mój problem, nie?  Jako pierwsza wystartowała kategoria -72kg, i od razu okazało się że jednak to mój problem, bo organizatorom się coś zmieniło i jednak ważenia nie było. W ogóle. Super… No, ale płakać nie wolno, to później, przejdźmy do zawodów.

 

W -72 było kilka ciekawych postaci. Z 16 osób szczególnie wyróżniał się Will, Europejczyk mieszkający w Nanjing. Luzackie podejście, bardzo luźny styl i świetna technika. Jego dziecięca buzia zmyliła chyba pierwszego zawodnika i już po 3 minutach walka zakończyła się duszeniem trójkątnym. Szczerze powiem że patrząc na jego dłuuuugie nogi spodziewałem się właśnie takiego zakończenia. Drugim bardzo dobrym zawodnikiem był Boru, chłopak z Mongolii którego bazowym stylem są zapasy. Mam przyjemność trenować z nim w jednym klubie i mogę śmiało zaryzykować stwierdzenie że w przyszłości spokojnie widzę go w czołowych organizacjach MMA. Dobre zapasy, dobra stójka I niesamowita wola walki. Na tych zawodach obaj, Will i Boru, spotkali się już w drugiej rundzie co określiłem jako przedwczesny finał. Boru był świetnie przygotowany kondycyjnie, co okazało się po upływie regulaminowych 10 minut. W 3 rundzie dogrywki wykorzystał bezlitośnie słabnące ręce przeciwnika i dopiął duszenie zza pleców wygrywając tym samym rundę. Nie widziałem więcej równie zaciętych pojedynków a Boru gładko już przebrnął półfinał (balacha) i finał (druga balacha), zgarniając tym samym tytuł mistrza CKF wagi -72kg i przyzwoitą nagrodę finansową (jakieś 1300 PLN).

Kategoria -82kg rozpoczęła się obiecująco…ale nie dla mnie tylko dla Gaobo, kumpla z akademii z którym zresztą lubię sparować że względu na identyczne gabaryty i wagę. Gaobo jest perfidnym trójkąciarzem i tego dnia udowodnił to wpinając piękne trójkąty w ¼ i ½ finału. Przyznam szczerze że zaskoczyło mnie jak nieuważni potrafią być ludzie, szczególnie że obserwując przeciwników Gaobo podczas rozgrzewki obstawiałem nieco trudniejsze pojedynki. Ale stało się inaczej, ciężka praca popłaca i Gaobo wjechał gładko do finału.

Z drugiej strony drabinek nie było tak różowo. W mojej pierwszej walce walczyłem z przeciwnikiem który miał bardzo dobra bazę zapaśniczą i uciekał do stójki z każdej groźniejszej sytuacji w parterze. Udało mi się stworzyć kilka razy zagrożenie, ale nic poważnego, a po 10 minutach wszystko miała rozstrzygnąć dogrywka. Przeciwnik zaczynał i wybrał wyciąganie balaszki, czego się specjalnie nie obawiałem, ALE po chwili przełożył nogi do biceps slicer’a! Na moją zdziwioną i wykrzywiona bólem minę sędzia szybko wyjaśnił że „Slicer ok!”. Wkur….nie pomogło i wyrwałem się z techniki. W międzyczasie sędzia wyjaśnił że wcześniej przekazali że można robić slicery… ale po chińsku. Znaczy mówili po chińsku, nie robili slicery. Super, nie ma to jak dobry wałek na start. Moja balacha była skuteczniejsza i zakończyłem walkę po 10 sekundach. Hurra…tylko że rękę miałem tak obolałą że pomimo lodu czułem notorycznie jak mnie napieprza nie tylko biceps ale całe ramię. Rozważałem wycofanie się ale trener Denilson poradził defensywną walkę w kolejnej rundzie – „próbuj i zobaczysz jak będzie”. No dobra… W drugiej rundzie przeciwnik był już normalnych rozmiarów i wskoczył na start do gardy. Po chwili rozpiąłem gardę, a jego noga niemal sama wskoczyła do taktarowa którego już nie puściłem. I tak awansowałem do finału gdzie miałem się zmierzyć z Gaobo. Nieskromnie stwierdzę że zazwyczaj nasze sparingi kończą się na moją korzyść, ale sparing to jedno, zawody drugie, a rozwalona ręka trzecie. Stwierdziłem że mam dosyć jak na jeden dzień i oddam walkę Gaobo, ale znowu włączył się do dyskusji Deni i zaproponował grę w papier-kamień-nożyce (jaszczurka-Spock, hehe). Ale ustaliliśmy ze 10 minut walczymy normalnie, dopiero w dogrywce decydujemy wynikiem gry. Wygrałem losowanie i już miałem wychodzić z Gaobo na matę. Wciągnąłem go na start do gumowej gardy chcąc przetrzymać spokojnie kilka minut, po czym sam nie wiem kiedy – Gaobo wpadł w trójkąt. Pozostało tylko dociśnięcie kimury i… wygrana! Nie za bardzo do mnie docierało, ale udało się. Podobnie jak na Boru w swojej kategorii czekał na mnie ładny puchar i przyzwoity bonus finansowy. Pozostało tylko ładnie się zaprezentować fotoreporterom, przebrać, wymienić kontaktami z nowo poznanymi ludźmi i można było ruszać w drogę do domu.

Podsumowując – cieszy fakt że z kumplem udało się nam zamknąć kategorie, akademia ładnie się zaprezentowała, a mój powrót do formuły no gi był więcej niż udany. Na plus należy wymienić bardzo dopieszczoną oprawę zawodów, ładne prezenty w postaci kompletów do no gi, oraz bardzo dobre nagrody. Z minusów – brak jasnych zasad (przynajmniej po angielsku), brak ważenia oraz nagłą zmianę terminu zawodów co było szczególnie niewygodne dla ludzi jadących z drugiego końca Chin którzy 5 dni przed imprezą musieli przebukować bilety. Bardzo fajna i budująca formuła Sub only, z przyjemnością zobaczyłbym coś takiego w Polsce, na pewno to jakiś powiew świeżości i lekkie odbicie od sportowej strony BJJ.

Na koniec jeszcze raz dziękuję moim profesorom, Wojtkowi Klimkiewiczowi (Gladio) oraz Denilsonowi Bischiliari (Atos BJJ) za wiedzę i dociskanie na treningach, Missael Silva za narożnik, chłopakom z Light Bros za sparingi przed zawodami. Dziękuję też firmie Extreme Hobby za rewelacyjny rashguard w polskich barwach, którego nie mogłem wprawdzie założyć do walk że względu na ostre przepisy, ale rewelacyjnie się sprawdzał podczas rozgrzewki i trzymając ciepło pomiędzy walkami.

POPRZEDNIE ODCINKI

POLVO WŚRÓD SMOKÓW: Ja, „Polvo” #1

POLVO WŚRÓD SMOKÓW: Pewnego razu w Szanghaju… #2

POLVO WŚRÓD SMOKÓW #3: Denilson Bischiliari – kowboj w Chinach

POLVO WŚRÓD SMOKÓW #4: Wizyta w klubie Fight Brothers

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *